Adam Czyżewski Blog

Teksty o urbanistyce, architekturze, projektowaniu i … upływającym czasie

Abstrakt, czyli śmieć w kulturze

Jak się ma czystość do utylizacji? Idea wtórnego spożytkowania odpadów należy do tych transgranicznych, transdyscyplinarnych i konwergentnych. Trudno stwierdzić jednoznacznie, który z przedstawicieli licznych dyscyplin i zawodów był oryginalny, gdy sięgał do metafory religii czy ideologii kompostującej. Z pewnością ani antropolodzy kulturowi (z Mary Douglas na czele), ani higieniści i poeci z Victorem Hugo, ani historycy, jak Paweł Jasienica, który używał chętnie tej metafory w dyskusji z utopią marksizmu[1]. Dodajmy tu urbanistów i architektów z szerokim kręgiem przedstawicieli zawodów pokrewnych, nie wyłączając różnej maści reformatorów, polityków i ekologów, czy wreszcie – urodzonych morderców. O ich poglądach pisałem wielokrotnie poczynając od wczesnych lat 80., ostatnio w pracy „Trzewia Lewiatana. Miasta–ogrody i narodziny przedmieścia kulturalnego“, wydanej w 2009 roku wraz z pierwszym przekładem na język polski dzieła Ebenezera Howarda „Miasta ogrody przyszłości“[2]. O śmieciu w kulturze jako takim, a więc o autonomicznym zjawisku, nie pisałem nigdy. Śmieć to śmieć i nie warto się nim zajmować ze względu na przymioty, których w dodatku jest pozbawiony. Jeśli czynię to teraz, to w drodze wyjątku, ze względu na kwestie natury ogólnoteoretycznej, przed którymi tak wzdraga się Włodzimierz Karol Pessel – kulturoznawca, nie antropolog, co podkreśla[3]. Dla mnie, antropologa, któremu również nie jest obojętne to, że mieszka w Polsce, pytania ogólnoteoretyczne są ważne nie mniej niż to, które postawił autor znakomitej „Antropologii nieczystości“ – dlaczego tu jest tak brudno? Jakie to standardy kulturowe stoją na przeszkodzie w drodze do czystości w kraju nad Wisłą lub Bałtykiem? W odróżnieniu od Włodzimierza Pessela nie widzę jednak żadnej sprzeczności między tropieniem myślenia symbolicznego i obecnej w nim teologii a rzetelnością warsztatu poznawczego zorientowanego na empirię. Twierdzę wręcz, że uzyskanie pełnej odpowiedzi na to proste pytanie nie jest możliwe bez uwzgędnienia szerszego pasma transformacji dyskursu publicznego, w którym ta lub inna postać teologii odgrywa wcale nie zmniejszającą się rolę.

Samo pytanie jest niestety aktualne. W Warszawie wciąż łatwiej zamienić toaletę publiczną w bar z sajgonkami, niż wybudować nową. Niedawno próbowałem do takiej inwestycji nakłonić szacowne grono wybitnych Warszawiaków pracujących nad założeniami konkursu architektonicznego na rewitalizację Placu Małachowskiego (centrum miasta z piękną architekturą i ważnymi instytucjami: Narodową Galerią Sztuki „Zachęta“, Państwowym Muzeum Etnograficznym i Kościółem Ewangelickim). Napotkałem solidarny opór – nie da się pogodzić reprezentacyjnej funkcji placu z obecnością toalety publicznej. Wykazano się przy tym całkowitą obojętnością na potrzeby fizjologiczne uczciwych, spokojnych obywateli. Pewne zaniepokojenie wzbudziłem, przypominając o bywalcach licznych w tej części miasta nocnych klubów, którzy mogliby skorzystać z rozrzeźbionej i pięknie odnowionej elewacji „Zachęty“. Ale była to przelotna refleksja, tak jak i niepokój. Kwestię odsunięto na plan dalszy.

W Europie trudno o podobny przykład solidarności, w Chińskiej Republice Ludowej – wprawdzie tak, lecz tam przełamano kompostową solidarność odpowiednim dekretem, w efekcie czego w każdej nawet małej miejscowości stoi solidny, zadbany budynek toalety publicznej, wielkości sporego domu jednorodzinnego. Oznaczony po europejsku, być może z myślą o przybyszach znad Wisły.

Trudno małemu państwu realnej demokracji mierzyć się z Chinami. O cóż więc chodzi? Skąd taki społeczny opór, że nie można go przełamać innymi metodami, niż autorytarne, czy chociażby te pamiętane z czasów działalności asenizacyjnej premiera Sławoja Składkowskiego? Nie odpowiemy na to pytanie, unikając polemiki natury teoretycznej.

Śmieć, nawet w tej najbardziej wstydliwej formie, jest abstraktem, a jednocześnie ma bardzo konkretne zastosowanie na poziomie myślenia o charakterze teologicznym. Jeśli bowiem śmieci upakujemy w kategorii nieczystego, a ich szkodliwe oddziaływanie – w kategorii zmazy, możemy wobec nich zastosować twierdzenie Mary Douglas:

„W myśleniu każdego ludu, którego metafizyka wyrzuca zło poza obręb rzeczywistego świata, implicite obecna jest silna tendencja millenarystyczna“[4]. Dotyczy to również metafory kompostowej, która jest szczególnym rodzajem usunięcia tego, co złe poza nawias rzeczywistości, poprzez zutylizowanie go dla dobra społecznego – ekonomicznego, ekologicznego, eugenicznego.

Związek między teologią kompostową a millenaryzmem nie jest niezobowiązującą metaforą, o czym miałem okazję przekonać się prowadząc studia nad historyzmem w architekturze warszawskiej ostatnich dekad XIX wieku, a następnie nad paneuropejskim ruchem na rzecz reformy miasta, którego istotnym komponentem była ideologia miasta–ogrodu.

W dyskusji nad wodno–kanalizacyjnym sytemem Lindley‘a zaprojektowanym dla Warszawy, zabrali głos tutejsi architekci, co charakterystyczne, związani z obozem przeciwników tego rodzaju reform sanitarnych, a jednocześnie – z mesjanistyczną ideologią millenaryzmu panslawistycznego, a później – po prostu religijnego, bliskiego katolickiemu modernizmowi. Projektujący w tym czasie idealne miasto – Nową Jerozolimę, Stanisław Adamczewski, architekt dobrze osadzony w środowisku warszawskim, polemizował z planami Lindley’a przywołując argumenty Victora Hugo[5], a jednocześnie opatentował urządzenie do pudretowania, czyli osuszania organicznych produktów miejskiej kanalizacji i wykorzystania ich jako nawozu dla potrzeb rolnictwa. Podobne urządzenie wykorzystał w monumentalnym projekcie Campo Santo – cmentarza katakumbowego z kolumbariami i krematorium, gdzie osuszaniu poddawane miały być ciała zmarłych. Millenarystyczna utopia kresu zła na Ziemi i w życiu społecznym jednoczyła na przełomie wieków rzeszę aktywistów tego samego gatunku, często architektów, urbanistów, higienistów, wokół projektów reformy miast, szerokiego zastosowania kremacji zmarłych i utylizacji organicznych odpadów ludzkiej egzystencji. I nie jest to jakieś niejasne uogólnienie, lecz wniosek sformułowany na podstawie analizy konkretnych biografii[6].

Millenaryzm, może nie wyrażany tak wprost, zawierał się implicite także w późniejszych dwudziestowiecznych utopiach polityczno-społecznych, z największymi totalitaryzmami: nazizmem i komunizmem włącznie. W końcu za śmieci uznano i tak potraktowano ludzi. To przypadki skrajne, w których śmieć ujawnił swoją abstrakcyjną naturę niezwykle pojemnej i elastycznej kategorii. Równolegle, od początku XX wieku rozwijały się idee, za pośrednictwem których ten dziki i antyhumanistyczny utylitaryzm rodem jeszcze z połowy XIX wieku uwodził elity intelektualne Europy i Stanów Zjednoczonych, nie napotykając nigdzie większego oporu. Doktryna eugeniki społecznej przetrwała II wojnę światową bez większych zmian i miała się dobrze aż do lat 70. w całym cywilizowanym świecie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ustąpiła w czasie, gdy do głosu doszła ideologia współczesnej ekologii, powtarzająca bez większych zmian dezyderaty swojej prababki – higieny społecznej, higieny miasta i jak się wydaje, wypełniająca lukę ideologiczną, która pozostała po eugenice. Co nie oznacza, że należy je ze sobą utożsamiać.

Ideaologie traktujące rzeczywistość społeczną jak wielkie koło metaboliczne, zamknięty obieg materii, w którym nic nie marnuje się służąc dobru wyższemu, wykazują się zadziwiającą trwałością i niezmiennością. Współczesne protesty przeciwko budowie spalarni śmieci i używane w związku z tym argumenty niewiele się różnią od tych, przywoływanych w nieco bardziej cywilizowanej formie dyskusji społecznej na początku XX wieku w Krakowie i Warszawie. Niedawno rozmawiałem z inteligentnym i sympatycznym skądinąd artystą, projektantem instalacji multimedialnych, który usiłował mi udowodnić, że żywienie się robactwem, oczywiście w postaci wysoko przetworzonej żywności, jest najzdrowszym i jedynym realnym wariantem rozwoju polityki żywieniowej w skali całego świata. W rozmowach takich, ze względu na materię moich zainteresowań, zachowuję się jak profesjonalista. Przytakuję swojemu rozmówcy dla stworzenia atmosfery sprzyjającej swobodnemu rozwojowi wypowiedzi, bo przecież nie dyskusji, na którą miejsca tu nie ma.

Najlepszą dokumentacją stosowania metody etnograficznej w docieraniu do intymnych pokładów myśli nieoswojonej była w Polsce ostatnimi laty książka Tomasza Rakowskiego „Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy“[7]. Znana już wszystkim zainteresowanym, opisuje regres w praktykowaniu rzeczywistości, która jawi się jako obca, która zawiodła i pozostawiła po sobie jedynie odpady służące teraz mieszkańcom zdegradowanych wsi i robotniczych dzielnic do uprawiania ekonomicznej utylizacji na poziomie najprostszego zbieractwa. Pełen dobrej woli autor dostrzega w tej aktywności pozytywny moment nie tylko w radzeniu sobie w wyjątkowo trudnej sytuacji, ale i tworzeniu rzeczywistości kulturowej od poziomu zerowego, prawdziwie heroicznej kreacji. Opis tego procesu, szczegółowy, bogaty i pełen celowych powtórzeń, przesłania detal. Poza kilkunastoma, może kilkudziesięcioma, konkretnymi informacjami o rodzaju pozyskiwanej na wysypisku gumy, czy przedmiotów metalowych, w tej ogromnej książce śmieć pozostaje śmieciem, jest całkowicie amorficzny, o właściwościach istniejących jedynie potencjalnie. Aktywność ta nie różni się zbyt wiele od tradycyjnej gospodarki i kultury wiejskiej, gdzie dostrzegano i nazywano jedynie te produkty przyrody, a więc rzeczywistości zewnętrznej (lasów, łąk), które były w jakiś sposób użyteczne. Ale czy różni się też bardzo od praktyki etnograficznej, która polega na znoszeniu cytatów do książki, tak na wszelki wypadek, może się przydadzą. ? Dlatego nie zaskoczył mnie ton lekkiego zawodu, z jakim autor przyjął po paru latach powrót dobrej koniunktury i nowoczesnych form zatrudnienia, które z jego niedawnych jeszcze zbieraczy ponownie uczyniły robotników najemnych, przyodzianych w schludne firmowe mundury i kombinezony. Antropolodzy kultury nie przepadają za modernizacją, w odróżnieniu od kulturoznawców. Autor „Antropologii nieczystości“, na przykład, łączy powojenny i współczesny regres stanu sanitarnego polskich miast z zatrzymaniem procesu modernizacji, z likwidacją klasy średniej i napływem ludności wiejskiej, która miasto traktowała jak dworski las, w którym wszystko do czegoś mogło się przydać, a bramy i klatki schodowe niekoniecznie służyć miały wyłącznie komunikacji. To jest moment, w którym standardy assenizacyjne kultury wiejskiej zbliżają się, nieomal utożsamiając się, do kompostującej ideologii zamkniętego obiegu dóbr właściwej wszystkim millenarnym utopiom lub antyutopiom. Antropolog kultury, przywiązany do jednobiegunowego modelu obiegu produktów i usług w warunkach gospodarki naturalnej, nie zainteresuje się rzeczywistymi umiejętnościami zawodowymi swoich niedawnych zbieraczy. Nie da wiary ich opowieściom o obsłudze potężnej koparki w kopalni węgla brunatnego. Zainteresuje go najwyżej to, jak z niej wyciąć kawał gumy i palić nią w „kozie” pod jajecznicą. W pewien sposób będzie więc jeszczej bardziej ograniczony w tej swojej antymodernistycznej kompetencji niż obiekt badań. Kulturoznawca, przeciwnie, będzie kolekcjonował wszelkie szczegóły na temat funkcjonowania urządzeń assenizacyjnych lub wodociągowych, które wiążą się z historycznym procesem rozwoju techniki. I przemiany paradygmatów, które za tym stoją, nawet jeśli nie determinuje to jego wywodu co do prawideł ogólnych.

Jako zwolennik opcji modernizacyjnej jestem w stanie zgodzić się z tym stanowiskiem i uznać, że tak jak antropologia kulturowa przejęła wiejską perspektywę poznawczą, a nawet ją chroni i pielęgnuje, tak ponadnarodowe ruchy ekologiczne wyznające teologię kompostującą, znalazły w polskiej kulturze miejskiej szczególnie sprzyjające warunki rozwojowe, właśnie ze względu na skutki powojennego zniszczenia mieszczańskiej tkanki społecznej. Przed 1944 rokiem warstwy robotnicze największych polskich miast i tak w większości wywodziły się w pierwszym lub drugim pokoleniu ze wsi. Po wojnie praca nad zmianą mentalności tych, którzy przybyli tu niedawno i miasto postrzegali jak wielkie wysypisko śmieci z dobrami, które ewentualnie mogą się przydać, rozpoczęła się od nowa.

W dzisiejszym słowniku pojęć architektonicznych, urbanistycznych, a nawet planistycznych skłaniające się ku konkretowi pojęcie miejsca nieomal całkowicie wyparło, niepodzielnie panujące wcześniej pojęcie przestrzeni. Ewolucja ta jest powszechnie znana, opisana w literaturze. Jej przebieg znaczą wybitne prace Heideggera[8], Lyncha[9], Norberg-Schultza[10] czy odkrywanego właśnie dla szerszej publiczności w Polsce, Rykwerta[11]. W odróżnieniu od miejsca przestrzeń jest kategorią skłaniającą się ku abstrakcji. Jak śmieć, mój tytułowy abstrakt.

Jeśli prześledzimy ewolucję „zielonego pasa“ czyli strefy green belt, pojęcia i kategorii planistycznej, która zagościła w literaturze urbanistycznej I poł. XX w. za sprawą howardiańskiego country belt z Garden Cities of To-morrow (sam to uczyniłem w swojej pracy rzetelnie, więc nie będę się powtarzał), zauważymy, że kres tej ewolucji wyznacza w latach 30. pojęcie rezerwy terenów. Tak to wygląda w planie Wielkiej Warszawy z 1938 roku 12. Cóż wspólnego ma owa „rezerwa terenów“ z „zielonym pasem“ Howarda, Unwina, Parkera? Właściwie nic. A jeśli już ma, to najwyżej to, że nawet country belt w Letchworth Garden City uległ z czasem degradacji i dopiero akcja rewitalizacyjna przeprowadzona w stulecie założenia pierwszego miasta  ogrodu, pozwoliła wyprowadzić go ze stanu śmietniska, wysypiska śmieci.

Stan granic miasta zawsze miał bezpośredni wpływ na kondycję jego centrum. Twierdzenie to wsparte jest nie tylko na ustaleniach archetypologii przestrzeni kulturowej (symbolicznej), czy teoretycznych konstruktach matematycznej topologii, lecz także na doświadczeniach empirycznych. Szczególnie bagatego materiału dostarczają tu najnowsze dzieje rozwoju miast w Polsce. Dzisiejsza Warszawa, metropolia niewielka nawet w skali europejskiej, dałaby się przecież bez trudu zamknąć w granicach wytyczonych planem Tołwińskiego i Warszawskiego Koła Architektów z 1916 roku. Tymczasem zajmuje tereny prawie dwukrotnie większe. Co to oznacza? Otóż oznacza, ni mniej ani więcej jak to, że program tworzenia „rezerwy terenów“, którego nie da się inaczej wytłumaczyć, jak tylko wynikającą z „chłopskiej kalkulacji“ zapobiegliwością, wyraża się pragnieniem posiadania własnego orbis exterior, ziemi niczyjej, przestrzeni potencjalnych eksploracji, współczesnego zbieractwa, realizowanego na poziomie decyzji municypalnych największego ośrodka miejskiego w Polsce.

Tak to polski, wątły etos mieszczański, w ciągu ostatnich stu lat został wyparty i skolonizowany przez dwa obce, a nawet wrogie mu żywioły – wiejski, o którym była już mowa i inteligencki, który wartości mieszczańskie również miał w szczerej pogardzie. Minęło więc 100 lat i nadal jesteśmy w punkcie 0. I nadal, wyłączając anachroniczne brzmienie, podpisujemy się pod postulatem z 1914 roku, który na Kongresie Higienicznym we Włocławku zgłosił autor pierwszego podręcznika urbanistyki w Polsce – Józef Polak: „Przedmieścia Warszawy ze stanu śmietników muszą się przemienić w pełne zieloności dzielnice z dworkami“ 13.

Miasta tworzą mieszczanie. Nawet jeśli mają do nich ambiwalentny stosunek, jak Ebenezer Howard i jego współcześni, to przez całe życie noszą w swoich umysłach niezatartą matrycę przestrzennych landmarków miejskości – centrum jest wyznaczone na niej tak samo jednoznacznie jak granica. Nie ma tam miejsca na żadną przestrzeń potencji, ponieważ miejsca w mieście są zbyt cenne. Jest natomiast miejsce na porządne urbanistyczne rzemiosło. Cóż to oznaczało na przełomie XIX i XX wieku? Tu pozwolę sobie na autocytat:

„Podstawą edukacji artystycznej drugiej połowy XIX wieku było swego rodzaju disegno, nieustanne, wnikliwe ćwiczenie rysunku, w tym ornamentu − geometrycznego, roślinnego. Nie było to uprawianie sztuki dla sztuki czy wyłącznie ćwiczeń warsztatowych. Zgodnie z bardzo starą, renesansową tradycją, poza zapewnieniem biegłości i zręczności, disegno było podstawą twórczego myślenia, artystycznej wrażliwości i to we wszelkich dziedzinach projektowania. Nic więc dziwnego w tym, że dialektyka form zamkniętych i otwartych, symetrycznych i niesymetrycznych, organicznych i geometrycznych znajdowała bezpośredni wyraz w pracach urbanistycznych i architektonicznych, których autorzy zajmowali się jednocześnie projektowaniem wzorów użytkowych, na przykład dla tkanin i tapet. Od tej lekcji zaczynali edukację twórcy pierwszych miast ogrodów, kształcący się w najsłynniejszych pracowniach związanych z nurtem Arts and Crafts Movement w Anglii, czy pionierzy podobnych nurtów architektury i wzornictwa na Kontynencie. Najsłynniejszy spośród nich, współtwórca planu pierwszego na świecie miasta-ogrodu w Letchworth w Anglii, Raymond Unwin, posługiwał się przykładem wzoru tapety, tłumacząc swoim czytelnikom, na czym polegają zasady projektowania urbanistycznego w dużej i małej skali. Jego wspólnik, Barry Parker, prekursor idei planowania regionalnego w Europie, rysował swoje plany dosłownie tak, jak wcześniej jego mistrz i nauczyciel William Morris − konstruował wzory, organiczne ornamenty swoich tapiserii czy tapet z wykorzystaniem motywu liścia kasztanowca. Linia, wysnuta z disegno secesyjnej tkaniny, snycerki lub po prostu rysunku wykonanego w manierze Art Nouveaux znajdowała w ten sposób swój linearny odpowiednik w planach urbanistycznych jako granica lub droga (droga czy granica, to na jedno wychodzi, ponieważ w planach urbanistycznych tam, gdzie w grę wchodzą stosunki własnościowe, droga stanowi z reguły szczególny przypadek granicy). Te ostatnie zatem, czyli plany, możemy odczytywać w sposób formalny jako próby podejmowane w celu rozwiązania problemu granicy za pomocą środków plastycznych właściwych lub wręcz dosłownie zapożyczonych z klasycznej sztuki ornamentu. To nieco szokujący wniosek. Jak to? Czy wygląd i charakter śródmiejskich dzielnic europejskich miast, ukształtowanych w decydującej mierze na przełomie XIX i XX wieku, mielibyśmy zawdzięczać zawodowym nawykom projektantów tapet?”[12]

Tapeta, wzór gałązki kasztanowca, ten koszmarny symbol strasznego mieszczaństwa, od którego przez całe życie próbowali uwolnić się twórcy awangardy modernizmu lat 20., czy stylu międzynarodowego w obecnym kształcie, zaważyła na ewolucji formy i wyglądu dziewiętnastowiecznych miast. Były to czasy, kiedy miasta miały swoje desegno. Wygląd, wizerunek, zamysł. Nie wszędzie zerwano z tą tradycją tak radykalnie jak w Polsce. Nie wszędzie uznano, że miasta rosną same jak grzyby w lesie.

Jak widzimy, przyczyn tego stanu rzeczy w Polsce jest więcej, a diagnoza jeszcze bardziej skomplikowana. Powojenne losy warszawskiej rezerwy terenów to symptom poważnej dolegliwości, która trapi całe polskie społeczeństwo. Jak należy domyślać się, tej samej choroby, która w centrum miasta objawia się niechęcią do wybudowania jednej, symbolicznej toalety publicznej, co poczytuję również za swoje osobiste niepowodzenie.

 

 

Bibliografia: Czyżewski Adam, Odwrotna strona życiorysu Stanisława Adamczewskiego. Szkic biograficzny, [w:] Architektura XIX i pocz. XX wieku, Warszawa 1991.; Czyżewski Adam, Town and Regional Planning, [w:] Architecture and Avant-Garde in Poland 1918-1939, “Rassegna”, 1996, nr 65, s. 38 – 47; Czyżewski Adam, Trzewia Lewiatana. Miasta-ogrody i narodziny przedmieścia kulturalnego, Warszawa 2009; Czyżewski Adam, Morfologia obrazu. Efekt preformacji w badaniach nad współczesną kulturą wizualną, Warszawa 1912; Douglas Mary, Czystość i zmaza, Warszawa 2007; Heidegger Martin, Budować, mieszkać, myśleć, Warszawa 1977; Hugo Wiktor, Nędznicy, Warszawa 1966; Jasienica Paweł, Rozważania o wojnie domowej, Kraków 1985; Lynch Kevin A., Obraz miasta, Kraków 2011; Norberg-Schulz Chrystian, Bycie, przestrzeń i architektura, Warszawa 2000; Pessel Władysław  Antropologia nieczystości. Studia z kultury sanitarnej Warszawy, Warszawa 2010.
Polak Józef, Zadania i obowiązki przyszłego samorządu w Królestwie Polskim, „Zdrowie”, 1914, z. 2, s. 126; Rakowski Tomasz, Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy, Gdańsk 2009; Robotycki Aleksander, Na marginesie…, „Etnografia Nowa”, 2010, nr 2, s.231 – 234; Rykwert Jeseph, Topo-philia and –phobia, [w:] Topophilia and Topophobia: Reflections on Twentieth-century Human Habitat, red. X. Ruan, P. Hogben, Londyn, Nowy Jork 2007; Rykwert Joseeph, Pokusa miejsca. Przeszłość i przyszłość miast, Kraków 2013.
 [1] P. Jasienica, Rozważania o wojnie domowej, Kraków 1985 s. 84.
[2] A. Czyżewski, Trzewia Lewiatana. Miasta-ogrody i narodziny przedmieścia kulturalnego, Warszawa 2009, s. 61 – 91.
[3] W. K. Pessel, Antropologia nieczystości. Studia z kultury sanitarnej Warszawy, Warszawa 2010, s. 34.
[4] M. Douglas, Czystość i zmaza, Warszawa 2007, s. 200.
[5] V. Hugo, Nędznicy, t. 4, s. 147 – 168.
[6] A. Czyżewski, Odwrotna strona życiorysu Stanisława Adamczewskiego. Szkic biograficzny, [w:] Architektura XIX i pocz. XX wieku, Warszawa 1991.
[7] T. Rakowski, Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy, Gdańsk 2009; zob. też: A. Robotycki, Na marginesie…, „Etnografia Nowa”, 2010, nr 2, s.231 – 234.
[8] M. Heidegger, Budować, mieszkać, myśleć, Warszawa 1977.
[9] K. Lynch, Obraz miasta, Kraków 2011.
[10] C. Norberg-Schulz, Bycie, przestrzeń i architektura, Warszawa 2000.
[11] J. Rykwert, Topo-philia and –phobia, [w:] Topophilia and Topophobia: Reflections on Twentieth-century Human Habitat, red. X. Ruan, P. Hogben, Londyn, Nowy Jork 2007; J. Rykwert, Pokusa miejsca. Przeszłość i przyszłość miast, Kraków 2013.
[12] A. Czyżewski, Morfologia obrazu. Efekt preformacji w badaniach nad współczesną kulturą wizualną, Warszawa 1912, s. 148, 149.